poniedziałek, 17 maja 2010

Dzień pierwszy

Zawsze się jakieś pojeby w szkole ze mnie śmiały, że się przejmuję takimi pierdołami jak zombie i potencjalna apokalipsa. Ciekawe co sobie teraz myślą, patrząc przez okno. Pewnie srają w gacie i "ojej, ojej, jak mogliśmy być takimi ignorantami, och, ach, teraz nie wiemy co zrobić!"

A wiecie co, a do diabła z wami wszystkimi, fuck you, jak mówią filozofowie. 

Przecież to było oczywiste, że kiedyś się to stanie. Znaczy, zaczęło się niewinnie, każdy mógł to pomylić z kolejną epidemią grypy albo innego syfu. W sumie, ja też się na początku nieco nabrałem. Ale nieee... przejrzałem gada, nie ze mną takie numery, za bardzo oczytany jestem!

No i było na początku niewinnie. Stary wpada w odwiedziny (bo się z domu wyprowadziłem rok temu, taki bardziej samodzielny chciałem być, a teraz cisnę się w klitce z dwoma współlokatorami, co syf gorszy robią niż ja) i mówi, że w telewizji cały czas coś nawijają o tym, ze ręce myć trzeba, bo choróbsko jakieś. Ja nic nie wiem, telewizji nie mam, wolę Internet. No to siadam przez laptopem, szukam czegoś na ten temat, widzę, o jest. Jeden portal to, drugi tamto, że choroba, epidemia, grypa nowa, na pewno nie świńska ani nie ptasia. Plebiscyt na nową nazwę, normalnie. Ale nic, nie przejmuję się tym, inne problemy mam na głowie. Ale nie, mój ojciec to taka panikara, gorzej jak matka. Kazał mi poszukać czegoś, czy jakiś szczepionek nie ma, instrukcji. No to szukam, szukam, szukam. Jak się naczytałem tego wszystkiego, co ci mądrzy dziennikarze opisali to mnie tak cholernie olśniło. Zaraz odskoczyłem i zacząłem szukać mojej wiatrówki, którą kiedyś z dziadkiem kupiliśmy, żeby mieć z czego do gołębi strzelać.

Mój stary chyba nie załapał od razu, to mu musiałem wytłumaczyć, ze to żadna grypa jest, a czeka nas piekło na ziemi. Ten się tylko śmiać zaczął i powiedział, że od tym komiksów mi się w głowie poprzewracało i wyszedł. 

No nic, jak słuchać nie chce to co ja mogę, o własny tyłek się będę bać. Pomyślałem, najwyżej wieczorem zadzwonię sprawdzić czy z mamą wszystko ok.

Jak wrócił jeden z moich współlokatorów, Tomasz (Tomasz, nie Tomek! Poprawia, cholera jedna, na każdym kroku), byłem w trakcie gromadzenia potencjalnych zapasów. Ten się tylko postukał po czole i spytał, czy jak już byłem na zakupach to czy mam piwo. Dałem mu jedno dla świętego spokoju i zająłem się tym co najważniejsze. 

Trzeba było zrobić listę potencjalnego ekwipunku i sprawdzić czy w tym domu nadaje się coś do obrony przez zombie. Bo oczywiście zwykłą wiatrówką to ja mogę się pobawić, ale co najwyżej uderzając nią w głowy tych gadów. Tak też przekopałem wszystkie szafy i przeszukałem kuchnię wyciągając wszystkie dobre noże z szuflad, no i jeden śrubokręt.

Znalazłem też łom, kawałek rury z plastiku, gitarę Tomasza, która tylko zawala miejsce w pokoju, szpikulec do grillowania i miotłę. Cudownie. Pierwszy raz w życiu byłem za tym, żeby w tym kraju było pozwolenie na broń.

Trzeba było rozwalić krzesło i połączyć z tasakiem, nie ma rady, pomyślałem. Ale Tomasz znał, ze mi do końca odpierdoliło i zabrał mi jedyne krzesło, które się nadawało do obrony.

Ignorant.

W takim razie wybiegłem z domu i w pobliskiej aptece wykupiłem chyba cały zestaw pierwszej pomocy. Gdybym mógł, zaopatrzyłbym się w defibrylator.

Wracając obczaiłem dokładnie okolicę, mimo iż mieszkam w tym mieście od urodzenia. Trzeba się upewnić, wszystkie drogi ewakuacyjne znać… Kilka sklepów w promieniu pół kilometra. Może z 5 kilometrów do wielkiego supermarketu. Niedaleko centrum, tam dworzec, to pamiętam. Sprawdziłem swój samochód, zatankowany, usyfiony jak zwykle, ale nie sądzę, aby mycie go teraz było odpowiednie. W dodatku leje.

Gdy sprawdzałem okolicę bloku w którym mieszkam i plac zabaw, ludzie patrzyli na mnie jak na jakiegoś paranoika czy zboczeńca… nie wiem, w dupie to miałem. Pobiegłem do mieszkania, a tam już drugi współlokator, Chudy, z ryjem na mnie, że nie pozmywałem. Machnąłem na to ręką i odpowiedziałem mu, że i tak jest świnia co talerzy nie używa.

Cały wieczór i pół nocy starałem się obmyślić jakiś plan i wszystkie możliwe strategie. Śledziłem serwisy informacyjne w necie. Tomasz tylko wywracał oczami jak mu tłumaczyłem, że ta choroba to nie połączenie grypy i wścieklizny. Ten tylko uznał, że mi odpierdoliło i poszedł spać. A potem dostałem opieprz, że hałasuję, a on ma egzamin i musi się wyspać.

Zamknąłem szczelnie okna i drzwi na cztery spusty. Siedząc w kuchni się zastanawiałem, czy nie przesadzam, przecież mogło faktycznie mi odjebać. Ale przezorny zawsze ubezpieczony. Położyłem się spać nad ranem, z wiatrówką przy boku, zestawem przetrwania w plecaku. A o 6 i tak nie obudziło mnie jęczenie trupów pod oknem, a Tomasz krzyczący, czy do reszty ochujałem zastawiając drzwi wejściowe komodą.

Tak, od razu mam zostawić otwarte i dać napis „proszę, możecie nas zjeść”.

Kiedy w końcu moi współlokatorzy wyszli, zdzwoniłem do matki. Nic jej nie jest, czuje się dobrze, siostra mnie pozdrawia. Zabroniłem jej wychodzić. Do kościoła też? Do kościoła tym bardziej, mamo. Odkładam słuchawkę, nie, nie idę do pracy dziś.

Naprawdę, chciałbym w tym momencie mieć telewizor.

Na zmianę, straż przy oknie, obserwacja. Potem kontrola Internetu. Coraz więcej informacji, oj , niedobrze. Ulice jakby ciche, nie widzę ludzi… Może są w pracy?

No tak, ale nie siedzi się w robocie cały dzień.

I też Tomasz ani Chudy, nigdy w poniedziałki nie chodzili na imprezy, żeby też nie wracać. Dzwonię, cisza w telefonie. 

Chyba nie będę spał tej nocy.

1 komentarz:

  1. Cześć, też jestem Karol. A tekst świetny i czekam na więcej :p

    OdpowiedzUsuń