wtorek, 18 maja 2010

Dzień drugi

Tak jak myślałem – nie wrócili na noc, a telefony dalej wyłączone.

Spokojnie, może zabalowali? Przecież jakiś egzamin miał być… pewnie opijali ze szczęścia albo pili ze smutku.

Godzina 6 rano, skoczyłem do kiosku po gazetę. Baba w okienku jakaś taka blada to się zasłoniłem bluzą, żeby na mnie nie chuchała. Wykupiłem wszystkie ważne dzienniki, poleciałem pędem do klatki schodowej i już w niej przejrzałem njusy.

Nowy wirus, nowa choroba, trzeba uważać, już setki zarażonych. Nic na razie o zgonach. Zaraz jak wszedłem do mieszkania rzuciłem papiery w kąt i siadłem przy komputerze szukając wiadomości.

A jednak były zgony. Niby nie aż tak wiele, ale zgony.

Zadzwoniłem do matki. Ta potulnie w domu siedziała, bo i tak ją kości bolą. Ojciec w pracy, niedobrze. A siostra? Siostra jeszcze śpi, ma na 11 do szkoły. Ja mówię, żeby jej zwolnienie napisać, bo ona się rozchoruje, przecież w tych szkołach same syfy. Tylko dobrze, dobrze synku, zjedz śniadanie.

No to zjadłem, ale nie za dużo, żeby zapasów nie wyczerpać.

Zerwałem się na równe nogi gdy usłyszałem ujadanie. Chwyciłem za wiatrówkę i spojrzałem przez wizjer – to tylko pies tej starej sąsiadki. Tylko co on sam robi na klatce schodowej? Ta stara nigdy go nie wypuszcza samego.

Uchyliłem drzwi i wygoniłem kundla, żeby hałasu nie robił. Zanim jednak wróciłem do mieszkania, zastanowiłem się czy nie lepiej sprawdzić, czy w telewizji czegoś aktualnie nie raportują. Ale jako, ze nie mam tego gadającego pudła, musiałem się zdecydować – sąsiadka z lewej, czyli kocia mama, która na pewno siedzi w domu z pełną lodówką, ale śmierdzi kocimi sikami, albo sąsiadki z prawej. Trzy dziewczyny, dwie są gorące, jedna taka średnia ale ujdzie. Kompletnie nie znają się na niczym i chichoczą non stop a i wiecznie mają pustą lodówkę, bo na diecie.

Zapukałem na prawo. Otworzyła mi ta średnia, blondyna. Cóż, trudno, przecież nie przyszedłem jej macać. Przywitała mnie bardzo miło, z góry opieprzyła mnie, że ją budzę, a ona musi do pracy się wyspać. Zresztą chyba najbardziej wkurzyło ją to, że miałem w ręce wiatrówkę i wprosiłem się do środka.

Spokojnie, spokojnie, oglądałaś telewizję?

- Jak oglądałam? Pojebało cię? Wyjdź!

Machnąłem jej ręką i spytałem się czy jest Sama. sama. Anka wyszła wczoraj do faceta, a Natalia wyjechała na tydzień do domu na wieś.

Wszedłem do pierwszego pokoju, włączyłem telewizor i bez dalszych pytań zacząłem szukać serwisów informacyjnych. No w sumie nie było to zbyt trudne, bo wszędzie trąbili o tym, że są kolejne zgony.

Kolejnych z objawami choroby prosimy zgłaszać do następujących placówek. Zachować ostrożność i bez potrzeby nie wychodzić z domu.

Zuza (bo tak na imię ma ta średniowyglądająca dziewczyna) gapiła się razem ze mną w ekran. Po chwili gdy się otrząsnąłem zapytałem czy ma jakąś broń. Uznała, że mnie posrało. To zapytałam czy ma gaz pieprzowy, albo paralizator, dziewczyny mają takie pierdoły w torebkach. Nie, ma tylko gwizdek. Na nic przydatny gwizdek.

Wbiegłem do kuchni  i przeszukałem szafki. Zuza usiłowała mi przemówić do „rozsądku”, jak to ujęła. Ale w sumie to ja jako jedyny byłem tu rozsądny.

Wręczyłem jej dosyć sporą patelnię. Masz, powiedziałem, wal w głowę.

- Co?

- Nie, nie moją, Jezu, kobieto, opanuj się.

Spytałem, czy ma apteczkę i wygodne buty. Lekko zdezorientowana odpowiedziała, ze tak. Kazałem jej się ubrać odpowiednio, jakby… jakby szła na pieszą wycieczkę. Ale nie, żadnych luźnych ubrań i kapturów, sportowe buty, wygodne spodnie… dobra kurta przeciw deszczowa…

- A co… wychodzimy?

Nie, jeszcze nie. Na razie czekamy.

Wróciłem do swojego mieszkania, wziąłem stamtąd komputer, swój spakowany plecak, resztę nabojów i żarcie z lodówki. Gdy wróciłem do Zuzy, ta jeszcze nie była gotowa.

- Co? Może chcesz się pomalować? – Zapytałem zamykając drzwi wejściowe na wszystkie możliwe zamki i podstawiając pod nie krzesło.

Zuza uznała, że jesteś pierdolonych świrem i że dzwoni na policję.

Ale nie mogą się dodzwonić.

W tle dalej leciał serwis informacyjny, a tam kolejne wiadomości, że dalsze zgony, coraz więcej chorych. Wyjrzałem przez okno. Pusto.

Nie, chwila… ktoś szedł ulicą, koło przystanku autobusowego. Wyszedłem na balkon. Człowiek poruszał się wolno, ociężale, jakby był słaby. W deszczu nie byłem w stanie zobaczyć dokładnie jego twarzy. Brrr… może jakiś bezdomny, pomyślałem. Albo pijak, robotnik wraca z szychty.

Nie, nie daj im się zwieść. Obserwuj dalej, mówiłem do siebie.

Wszystko się stało jasne, gdy na ulicę wyszedł jakiś mężczyzna w garniturze. Cóż, nawet nie zdążył dojść do samochodu, bo go te ścierwo zjadło! Jak ten gad ruszył z kopyta, rzucił się, Jezu, Boże drogi. Kurwa, pomyślałem, to się naprawdę dzieje!

Zuza tylko wrzeszczała coś za mną, że trzeba dzwonić po karetkę, policję, straż pożarną. Pogotowie gazowe od razu!

Kurwa, myślałem, właściwie to nie myślałem, wziąłem wiatrówkę i zastrzeliłem gada z tego balkonu.

On go rozszarpał, ja pierdolę.

Teraz zamknęliśmy wszystkie okna, podsunęliśmy szafę pod drzwi i czekamy. W telewizji dalej o zgonach, coś o agresywnym zachowaniu paru osób… Zadzwoniłem do matki, kazałem jej ściągnąć ojca do domu. Jak będzie trzeba to do nich przyjadę.

Albo pojadę za chwilę, Jezu nie wiem, muszę coś wymyśleć.

1 komentarz: